Pięćdziesiąt kroków - pomyślała...
Serwis znalezionych hasełOdnośniki
- Smutek to uczucie, jak gdyby się tonęło, jak gdyby grzebano cię w ziemi.
- Gdyby tego rodzaju wydarzenie zaszło pierwszej nocy, zaraz pomyślałbym o zmarłych mnichach, lecz teraz najgorszego gotów byłem spodziewać się po...
- Przedstawiony w tym rozdziale projekt pomyœlany by³ jako opisowa analiza wywiadów przeprowadzanych przez kuratorów z podopiecznymi, oparta na badaniu aktów mowy...
- Przykład ten pokazuje, że nabieranie dystansu i przyjmowanie różnych ról badawczych jest elastycznym procesem, wymagającym od badacza dużej pomysłowości i...
- oczyma osób ~»279stronnych ukryta, nie zawsze prowadzi do pomyślnych rezultatów"' Przygotowanie rodziców do organizowania rodzinno - domowego...
- - Zaryzykujmy jeszcze raz - zaproponował Yarber, zanim pozostali zdążyli o tym pomyśleć...
- Leto pomyślał o powodach, które skłoniły go do wędrówki przez pustynię...
- Samotność ma swoje dobre strony, pomyślał i zdecydowanym krokiem wszedł napodwyższenie...
- NaÅ‚ykaÅ‚eÅ› siÄ™ za dużo tego dymu — pomyÅ›laÅ‚...
- - Ani chybi, to ona! - pomyślał, Echidna bowiem jest rodzaju żeńskiego...
- mógłby pomyśleć, że zrzekliśmy się legitymistycznych aspiracji...
Smutek to uczucie, jak gdyby się tonęło, jak gdyby grzebano cię w ziemi.
- Na pewno nie więcej, prawdopodobnie mniej. Więc ruszaj się, dobrze?
Ale z początku po prostu nie mogła się zdecydować. Sypialnia stała się dla niej swego rodzaju bezpiecznym schronieniem, choć mogło się to wydać, paradoksalne dla kogoś, kto nie przeżył tego, co ona. W sieni mogło się kryć wszystko, absolutnie wszystko. Nagle coś uderzyło w ścianę domu tuż koło okna, a Jessie pomyślawszy, że to rzucony kamyk, wydała z siebie cichy okrzyk przerażenia, po czym zdała sobie sprawę, że to prostu gałąź starego siwego świerku koło werandy.
Weź się w garść - rzekła surowo Kruszyna. - Weź się w garść i uciekaj stąd.
Jessie szła odważnie naprzód, wyciągnąwszy przed siebie prawą rękę, przez cały czas licząc półgłosem kroki. Przy dwunastym minęła gościnną sypialnię. Przy piętnastym dotarła do gabinetu Geralda, gdy wtem usłyszała niski, jednostajny syk, przypominający odgłos pary uciekającej z przerdzewiałej chłodnicy. Z początku nie skojarzyła owego dźwięku z gabinetem; zdawało jej się, że wydaje go sama. Gdy uniosła nogę, by uczynić dziewiętnasty krok, syk stał się głośniejszy i wyraźniejszy, a Jessie wstrzymała oddech i zorientowała się, że to nie ona jest jego źródłem.
Powoli, bardzo powoli obróciła głowę w stronę gabinetu, gdzie Gerald przygotowywał analizy prawnicze, kopcąc marlboro i nucąc pod nosem stare przeboje. Dom skrzypiał wokół Jessie w podmuchach wiatru niczym żaglowiec płynący przez wzburzone morze. Oprócz drzwi uderzających o framugę słychać było w tej chwili także trzaskającą okiennicę, ale dźwięki te dobiegały jakby z innego świata, gdzie mężowie nie zakuwają żon w kajdanki, gdzie nie udają głuchych i gdzie nocą nie krążą demony. Obracając głowę, Jessie słyszała ciche skrzypienie mięśni własnej szyi i czuła pulsowanie w gałkach ocznych.
Nie chcę nic widzieć! - krzyknął jej umysł. - Nie chcę patrzeć!
Ale nie mogła nie patrzeć. Miała wrażenie, że jej głowę obracają potężne niewidzialne dłonie, a tymczasem szumiał wiatr, tylne drzwi uderzały o framugę, trzaskała okiennica i znów rozległo się przerażająco smutne, mrożące krew w żyłach wycie. Wreszcie Jessie ujrzała gabinet swojego martwego męża i wysoką postać stojącą przed rozsuwanymi szklanymi drzwiami koło fotela Geralda. Pociągła biała twarz przypominała w mroku trupią czaszkę. Między nogami nieznajomego stała czarna kwadratowa walizeczka z pamiątkami.
Jessie wciągnęła powietrze, by krzyknąć, ale z jej ust wydobył się tylko cichy charkot przywodzący na myśl czajnik z zepsutym gwizdkiem:
Chrrr...
Tylko tyle, nic więcej.
Gdzieś w innym świecie po jej nogach płynął gorący mocz: tego rekordowego dnia już po raz trzeci zsikała się w majtki. W innym świecie szumiał wiatr, dom trząsł się i skrzypiał, a we wschodnią ścianę znów uderzyła gałąź srebrnego świerku. Gabinet Geralda wypełnił się plątaniną ruchomych cieni i Jessie zaczęła powątpiewać, czy rzeczywiście cokolwiek widzi.
Pies zawył znowu, ostro i przeraźliwie, a Jessie pomyślała: Tak, widzę go naprawdę. Może pies czuje go lepiej, ale ja go widzę.
Nagle intruz wysunął głowę do przodu. Wstrząśnięta Jessie ujrzała przelotnie jego twarz. Była to twarz istoty z obcej planety: nieudolna karykatura ludzkich rysów. Przede wszystkim wydawała się zbyt wąska - węższa niż jakakolwiek twarz, jaką Jessie widziała. Nos kojarzył się wręcz z ostrzem noża, a wysokie czoło było groteskowo wypukłe. Nieznajomy miał czarne, bezdenne oczy, krzaczaste brwi i mięsiste, sine wargi, przedziwnie rozciągnięte.
Nie, nie rozciągnięte - pomyślała Jessie z nagłym przebłyskiem jasności, jakie zdarzają się czasami, gdy człowiek jest śmiertelnie przerażony. - Nie, nie rozciągnięte, tylko uśmiechnięte. Próbuje się do mnie uśmiechnąć.
Wreszcie intruz pochylił się, by podnieść walizeczkę, a jego podłużna, zniekształcona twarz zniknęła z jej pola widzenia. Jessie zrobiła krok do tyłu i usiłowała krzyknąć, lecz wydała z siebie tylko ochrypły szept, cichszy nawet od wiatru świszczącego w rynnach.
Mężczyzna znów się wyprostował i otworzył klapę walizeczki. Nagle Jessie zdała sobie mimo woli sprawę z dwóch rzeczy. Przede wszystkim dotarł do niej dziwny odór, który zauważyła wcześniej. Nie był to zapach czosnku, cebuli, potu ani brudu, tylko woń gnijącego mięsa. Drugie spostrzeżenie dotyczyło ramion mężczyzny. Teraz, gdy Jessie była bliżej i widziała lepiej (wolałaby zresztą nie widzieć), zrobiły one na niej koszmarne wrażenie - niesamowite, cieniutkie patyczki, które falowały wśród ruchomych cieni niczym macki ośmiornicy. Pokazały one walizeczkę, jakby Obcy spodziewał się aprobaty, i Jessie spostrzegła teraz, że nie jest to walizeczka komiwojażera, tylko kwadratowy wiklinowy kosz.
Widziałam już gdzieś taki kosz - pomyślała. - Nie pamiętam, czy na starym filmie w telewizji, czy w rzeczywistości, ale na pewno widziałam coś takiego. Chyba jak byłam mała. Wyniesiono go z długiego czarnego samochodu.
Nagle w jej głowie rozległ się cichy, złowieszczy głos z kosmosu:
Dawno, dawno temu, Jessie, gdy prezydent Kennedy ciągle żył, gdy wszystkie małe dziewczynki były Kruszynami, a wojna w Wietnamie miała się dopiero zacząć - powiedzmy, w Epoce Zaćmienia - często się widywało takie kosze. Bywały bardzo duże, dla potężnych mężczyzn, i malutkie, dla poronionych niemowląt. Twój przyjaciel przechowuje swoje skarby w starym wiklinowym koszu do przewożenia zwłok.