- Puść mnie! - ryknął Barlow...
Serwis znalezionych hasełOdnośniki
- Smutek to uczucie, jak gdyby się tonęło, jak gdyby grzebano cię w ziemi.
- — No, niech mnie nagła krew zaleje! — zawołał Tay Tay...
- choćbyś i mnie miał waszmość tak pochlastać, zawszeć winszuję, winszuję! – Et, dalibyście sobie waszmościowie pokój; bo w rzeczy nie macie się...
- Popatrzył na mnie, niemal widziałem trybiki obracające się pod jego czaszką i nagle twarz mu pobielała, oko rozwarło się szeroko, a czoło zrosiły krople potu...
- ciekawe i co mnie osobiście bardzo zaskoczyło — zdałem sobie spra- wę, że czasami pracując mniej i krócej, można było zrobić więcej, niż...
- o mnie ex re mojego stanowiska w sprawie reformy rolnej, e jestem jakzodziej, co chce wyj z cudzej kieszeni zegarek i da go komu innemu...
- - Bo dla mnie, to samotność, taka prawdziwa, transcendentna samotność, to jest na sam koniec orgazmu...
- Nic zatem dziwnego, że w konsultowanym przeze mnie przypadku niczym nie zagrożony, dobrze odżywiony pies na początku nie protestował, kiedy mu zabierano miskę...
- Następnie Heydrich zwrócił się do mnie: Niech mi pan powie, Schellenberg, ten Josef Muller miał chyba kiedyś coś wspólnego z pana wydziałem...
- Obrzuciła mnie ponurym spojrzeniem, obracając moje słowa w myślach, pró- bując odkryć zniewagę albo podstęp...
- - Aresztujesz mnie i braci Savage za to, że chcemy wejść to parku i szukać naszejkrewnej? Decydujesz się na awanturę ze spokojnymi obywatelami?Jimmy...
Smutek to uczucie, jak gdyby się tonęło, jak gdyby grzebano cię w ziemi.
- To dla ciebie, ty sukinsynu! - wyszlochał Ben. - Dla ciebie, pijawko! Specjalnie dla ciebie!
Młotek opadł po raz drugi. Z rany trysnął strumień lodowatej krwi, oślepiając go na chwilę. Głowa Barlowa wiła się wściekle na atłasowej poduszce.
- Puść mnie! Nie śmiesz tego zrobić, nie śmiesz, rozumiesz?!
Ben uderzał raz za razem. Krew buchnęła także z nozdrzy Barlowa, jego ciało zaś zaczęło drgać i skakać niczym nadziana na oścień ryba. Zakrzywione palce sięgnęły do twarzy Bena, wbijając mu się w policzki.
- PUŚĆ MNIE!
Po jeszcze jednym ciosie młotkiem tryskająca z rany krew zmieniła kolor na niemal zupełnie czarny, zaraz po tym zaś rozpoczął się całkowity rozkład. Trwał nie dłużej niż dwie sekundy; zbyt krótko, by potem można było w to uwierzyć, a jednocześnie dość długo, żeby powracać bez końca w nocnych koszmarach.
Skóra zżółkła, stwardniała i złuszczyła się jak farba na starych płótnach. Oczy zbielały, żeby zaraz potem się zapaść, włosy zaś posiwiały i wypadły niczym garść białych piór. Ciało zaczęło się kurczyć, a usta rozszerzać, aż wreszcie wargi zupełnie zniknęły, odsłaniając owal wyszczerzonych zębów. Paznokcie poczerniały i odpadły, potem w eleganckim, czarnym garniturze pozostały same kości, głowa zaś zamieniła się w żółtą czaszkę. Przez chwilę kościotrup drgał jeszcze konwulsyjnie i Ben z okrzykiem przerażenia wyskoczył z trumny, lecz hipnotyzująca siła ostatniej przemiany Barlowa była tak ogromna, iż nie sposób było oderwać od niej oczu. Nagle szczęki rozwarły się w niemym krzyku, czaszka odwracała się to w jedną, to drugą stronę, a pozbawione ciała palce chwytały rozpaczliwie za krawędź trumny.
Zapachy docierały i znikały w krótkich, następujących bezpośrednio po sobie powiewach: gazy, zgnilizna, pleśń, kwaśny pył, a potem już nic. Kości palców rozsypały się jak zużyte ołówki, puste oczodoły powiększyły się w bezcielesnym wyrazie zdumienia i przerażenia, to samo stało się z jamą nosową, aż wreszcie czaszka rozpadła się niczym waza z tysiącletniej porcelany. Dezintegracja dotknęła całego szkieletu, i ubranie spoczęło na dnie trumny niczym brudny, nikomu niepotrzebny, rzucony byle gdzie łach.
Mimo to jeszcze przez chwilę drobinki pyłu wirowały wściekle w powietrzu, a potem Ben poczuł coś w rodzaju raptownego powiewu wiatru, który owionął go, wywołując dreszcz przerażenia i pognał w ciemność. W sekundę później rozległ się donośny huk, gdy jakaś ogromna siła wypchnęła na zewnątrz wszystkie okna pensjonatu.
- Uważaj! - rozległ się krzyk Marka. - Z tyłu!
Ben obejrzał się i zobaczył, jak z komórki na warzywa wypełzają Eva, Weasel, Mabe, Grover i wszyscy pozostali. O tej porze świat należał wyłącznie do nich.
Mark nie przestawał ani na chwilę krzyczeć. Ben chwycił go za ramiona i potrząsnął.
- Woda święcona! - wrzasnął prosto w jego udręczoną twarz. - Nie mogą nas dotknąć!
Krzyk zamienił się w rozpaczliwy szloch.
- Właź na górę! Prędko! - polecił mu Ben. Musiał podsadzić chłopca na deskę i pchnąć go, zmuszając do wspinaczki. Kiedy nabrał pewności, że Mark nie spadnie, odwrócił się, żeby stawić czoło Wiecznie Żywym.
Stali półkolem w odległości jakichś piętnastu stóp, wpatrując się w niego z nienawiścią.
- Zabiłeś naszego Pana - odezwała się Eva Miller głosem, w którym niewiele brakowało, a doszukałby się autentycznej rozpaczy. - Jak mogłeś to zrobić?
- Wrócę tu - powiedział do niej. - I zajmę się wami wszystkimi. Wspiął się po pochyłej desce, która ugięła się pod jego ciężarem, ale wytrzymała. Znalazłszy się w drzwiach rzucił przez ramię jeszcze jedno spojrzenie; milcząca gromada skupiła się wokół trumny. Przypominali mu ludzi, którzy po wypadku tłoczyli się nad ciałem Mirandy.
Rozejrzał się w poszukiwaniu Marka i dostrzegł go leżącego twarzą w dół przy drzwiach prowadzących na werandę.
50
Powtarzał sobie bezustannie, że chłopiec tylko zemdlał i że nie stało mu się nic złego. Możliwe, iż tak było w istocie, bo tętno miał wyraźne i regularne. Wziął go w ramiona i zaniósł do swego samochodu.
Uruchomił silnik natychmiast, jak tylko usiadł za kierownicą. Kiedy wyjeżdżał z parkingu na ulicę, poczuł niemal fizyczne uderzenie spóźnionej reakcji na ostatnie wydarzenia. Z najwyższym trudem udało mu się powstrzymać szukający ujścia krzyk.
Wiecznie Żywi wylegli na ulice.
Zalewany na przemian falami zimna i gorąca, z głową wypełnioną dzikim rykiem, skręcił w lewo w Jointer Avenue i zaczął oddalać się od miasteczka.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Ben i Mark
1
Mark odzyskiwał stopniowo przytomność, pozwalając, żeby jednostajny szum silnika przywołał go do rzeczywistości pozbawionej jakichkolwiek wspomnień, a nawet myśli. Jednak kiedy otworzył oczy i spojrzał przez okno, strach chwycił go natychmiast w swoje szpony. Zapadła już niemal całkowita ciemność. Rosnące po obu stronach drogi drzewa przybrały postać ciemnych, rozmazanych plam, a mijające ich samochody miały włączone światła. Z ust wydobył mu się głuchy jęk, dłoń zaś zacisnęła się kurczowo na krzyżu wiszącym na jego szyi.
- Uspokój się - powiedział Ben. - Jesteśmy już dwadzieścia mil za miastem.
Chłopiec sięgnął przed nim, o mało nie powodując niekontrolowanego skrętu, i zablokował od środka drzwi kierowcy, a następnie to samo uczynił ze swoimi, by potem skulić się na brzeżku fotela. Miał nadzieję, że znowu pogrąży się w cudownej nicości, pozbawionej okropnych, budzących przerażenie wspomnień.
Jednostajny szum silnika działał uspokajająco. Mmmmmmmm... Bardzo miłe. Zamknął oczy.
- Mark?
Lepiej nie odpowiadać.
- Mark, nic ci nie jest?
Mmmmmmmmmmmmmm.
- Mark...