- Niechże się pan nie znęca nad biedakiem, panie kolego! - zaskomlał żałośnie...
Serwis znalezionych hasełOdnośniki
- Smutek to uczucie, jak gdyby się tonęło, jak gdyby grzebano cię w ziemi.
- - Aj, aj, jak to dobrze, żeś się tu pojawił, panie szlachetny - jęknął boleśnie, leżąc plackiem u stóp Hodży Nasreddina...
- — To niemożliwe, panie — przestraszył się Rizzett...
- „Tak, Panie — powiedziałem — lecz z całą pewnością cierpienie jest złe”...
- - Niech no pan spojrzy, panie Lohkamp! Czyż to nie śliczne? Co rok się wydaje cudem!Przystanąłem zdumiony...
- — Nie zamierzam zrobić panu krzywdy, panie Rook...
- - Och, nie zabijaj mnie, panie - zawołał bandyta...
- – O, nie, panie Janie, nie wolno panu jej potępiać...
- – A teraz wy, panie rycerzu...
- - Co się dzieje, panie Lejt? - zapytał pośpiesznie...
- – Witam, panie St...
Smutek to uczucie, jak gdyby się tonęło, jak gdyby grzebano cię w ziemi.
- No, marsz na ląd natychmiast. Słyszano?
Milczenie. Zdawało mi się, że się skulił, jakby mu zabrakło słów ze zmartwienia; potem - łup! poczułem wstrząs i ujrzałem olśniewający błysk, w którym natręt znikł zostawiając mię leżącego na wznak na pokładzie z najokropniej podbitym okiem; chyba jeszcze nikt nie oberwał takiego sińca podczas wiernego pełnienia obowiązków. Wszystko to cienie! Cienie! Mam nadzieję, że uszedł swym wrogom, że do dziś dnia żyje i prosperuje. Ale jego pięść była niezwykle twarda, a cios świetnie wymierzony w ciemnościach.
Miewałem tam i inne przeżycia, na ogół mniej bolesne i zabawniejsze, a jedno zakrawało na dramat, lecz najważniejsze z nich dotyczyło samego pana B., naszego pierwszego oficera.
Co noc wychodził na ląd, aby się spotkać w gabinecie jakiegoś hotelu ze swym starym kompanem, oficerem barku „Cicero” zacumowanego po drugiej stronie Circular Quay. Późną nocą słyszałem z daleka ich chwiejne kroki i podniesione głosy rozprawiające o czymś bez końca. Oficer barku „Cicero” odprowadzał swego kamrata. Bardzo przyjacielskim tonem dyskutowali mętnie bez ładu i składu przez jakieś pół godziny na nabrzeżu tuż przy naszym trapie, a potem słyszałem, jak pan B. nalegał, aby odprowadzić kolegę na jego statek. I odchodzili, a ich głosy rozmawiające wciąż z czułą przyjaźnią rozlegały się stopniowo coraz dalej naokoło portu. Nieraz się zdarzało, że wędrowali tak trzy albo cztery razy tam i z powrotem odprowadzając się nawzajem z czystej i bezinteresownej przyjaźni. Wreszcie gdy się po prostu zmęczyli lub może w chwili zapomnienia, udawało im się jakoś rozstać i wkrótce deski naszego długiego trapu uginały się trzeszcząc pod ciężarem pana B. wracającego nareszcie na statek.
Barczysta jego postać przystawała chwiejąc się na nabrzeżu.
- Wachtowy!
- Jestem.
Pauza.
Czekał na chwilę równowagi, zanim się odważył zejść po trzech stopniach wewnętrznego trapu od poręczy nadburcia do pokładu; a wachtowy, nauczony doświadczeniem, powstrzymywał się od ofiarowania pomocy, która byłaby przyjęta jako zniewaga w tej właśnie fazie powrotu. Ale nieraz drżałem, aby karku nie skręcił. Był bardzo tęgi.
Wreszcie zeskakiwał z łoskotem. Nigdy nie doszło do tego, by się musiał podnosić, lecz znalazłszy się na pokładzie zbierał myśli przez jaką minutę.
- Wachtowy!
- Jestem.
- Kapitan na statku?
- Tak jest.
Pauza.
- Pies na statku?
- Tak jest.
Pauza.
Nasz pies był stworzeniem chudym i nieprzyjemnym, podobnym raczej do chorowitego wilka niż do psa, i przy żadnej innej okazji nie zauważyłem, aby pan B. troszczył się o niego choćby w najmniejszym stopniu. Ale to pytanie nigdy nie zawiodło.
- Niech mi pan poda rękę, to się oprę.
Byłem zawsze przygotowany na tę prośbę. Opierał się na mnie ciężko, póki się nie znalazł blisko drzwi swej kabiny i nie chwycił za klamkę. Wówczas puszczał moje ramię od razu.
- Dosyć. Teraz sam sobie poradzę.
I umiał sobie poradzić. Umiał znaleźć drogę do koi, zapalić lampę, położyć się - tak, i wstać z łóżka, kiedy wezwałem go o wpół do szóstej; pojawiał się pierwszy na pokładzie i spokojną ręką podnosił do ust filiżankę rannej kawy, gotów sprawować swe obowiązki, jakby spał cnotliwie przez dziesięć godzin z rzędu; był to lepszy pierwszy oficer od niejednego, co nigdy grogu nie pokosztował. Umiał sobie z tym wszystkim poradzić, ale nie umiał poradzić sobie w życiu.
Raz tylko nie udało mu się chwycić klamki od drzwi swej kajuty za pierwszym sięgnięciem. Poczekał chwilę, sięgnął znów i znów chybił. Opierał się coraz ciężej o moje ramię. Westchnął przeciągle.
- Ta cholerna klamka!
Odwrócił się nie puszczając mego ramienia i księżyc w pełni oświetlił jego twarz jakby w« dnie.
- Czemuż nie jesteśmy na morzu - burknął z wściekłością.
- Tak jest.
Czułem potrzebę odezwania się, gdyż wisiał bezradnie na moim ramieniu i oddychał ciężko.
- Porty są do niczego - statki gniją, ludzie schodzą na psy!
Milczałem, a on powtórzył po chwili z westchnieniem:
- Chciałbym, żebyśmy już byli na morzu, daleko stąd.
- Ja także - ośmieliłem się wtrącić.
Trzymając mnie wciąż za ramię warknął:
- Pan! Co to pana obchodzi, gdzie statek jest? Pan… nie pije.
Lecz nawet tamtej nocy zdołał sobie w końcu „poradzić”. Pochwycił klamkę. Ale nie potrafił zapalić lampy (chyba nawet nie usiłował), choć rano był jak zawsze pierwszy na pokładzie, kędzierzawy, o grubym karku, pilnując ze zwykłym sobie ironicznym wyrazem i nieugiętym spojrzeniem, aby ludzie wzięli się do roboty.