Chociaż trenowałem i trenowałem godzinami, nie przypuszczałem, że dwanaście zaledwie minut walki może trwać tak bardzo długo...
Serwis znalezionych hasełOdnośniki
- Smutek to uczucie, jak gdyby się tonęło, jak gdyby grzebano cię w ziemi.
- W jakiej więc mierze obiektywny jest uzyskany przez nas opis świata, w szczególności - opis świata atomów? Fizyka klasyczna opierała się na przekonaniu (może...
- By moe, i tu wanie odkryjemy jeszcze dziedzin naszego wynalazku, dziedzin, w ktrej zdoby si moemy jeszcze na oryginalno, naprzykad [!] jako parodyci...
- Statyczne pole magnetyczne może być wytwarzane przez sztabkowe magnesy trwale i przez elektromagnesy: Nie istnieją pojedyncze bieguny magnetyczne -...
- 08 Przynocie wic owoc godny nawrcenia,09 a nie wmawiajcie sobie: Abrahama mamy za ojca, bo powiadam wam: Z tych kamieni Bg moe wywie synw Abrahamowi...
- - Boże, za jakąś chyba dopłatą, no nie wiem, ale to jest chyba świr trochę, co? A może wszyscy tak mają na starość? Kurcze, wiesz co? Musisz sama sobie kupić ten...
- Przez jakiś czas obserwowałem ich i może dlatego, że byli nowi, patrzenie na nich sprawiało mi przyjemność; przy nich czułem się bezpieczny...
- Z drugiej strony ciekawym przykadem rnorodnoci motywacji, ktrymi kieroway si stare" i nowe" siy polityczne w ustalaniu ordynacji moe by ordynacja...
- Moze w zwiazku z tym pozostaje notatka, która tu wypisuje z poznanskiej "Teczy" nr 43 z roku 1928: "W miasteczku Kuncewicze na pograniczu wschodnim powstala wsród Zydów...
- Aby współżyć w owocnej spółce z okrętem, trzeba poznać nie to, czego on dokonać nie może; trzeba raczej posiąść dokładną wiedzę o tym, na co się okręt...
- — Splamił go? Splamił?— Bardzo dba o osobistą czystość...
Smutek to uczucie, jak gdyby się tonęło, jak gdyby grzebano cię w ziemi.
Po czwartej rundzie prawie nie mogłem unieść rąk. Nie powiem, żeby to była najbardziej podniecająca walka w kronikach pięściarstwa, ale obaj zarobiliśmy na nasze pieniądze. Buddy spisał się doskonale ucząc mnie pracy nóg i uników oraz wprowadzania ciosu. Wygrałem na punkty.
Wracałem z Buddym tramwajem w tamten wieczór po dobrej kolacji, którą nas uraczyło kilku z moich kibiców. A więc przyszłość stała przede mną otworem, droga do sławy i majątku. Już widziałem siebie - zawodnika biorącego udział w mistrzostwach świata, jeżdżącego wspaniałym sportowym samochodem pełnym blondynek.
Odtąd walczyłem regularnie. Po ósmej czy dziewiątej walce zostałem zaangażowany do meczu z pewnym rudzielcem, dosyć już znanym. Był to chłopak krępy, ręce miał jak szynki. Ledwie stanęliśmy na środku ringu, zobaczyłem w jego oczach nienawiść. Wszyscy współzawodnicy, żeby mnie zastraszyć, starali się sprawiać wrażenie niegodziwych, brutalnych, ale jakoś wiedziałem, że to jest tylko udawanie. Ten jednak dał mi wyczuć prawdziwą nienawiść, ten mógłby mnie bez żadnych skrupułów zabić. Dźwięk gongu był jak głos zapowiadający, że tym razem będzie krucho ze mną. Na szczęście Buddy wciąż się upierał, żebym co dzień rano przebiegał pół mili - tę wyćwiczoną umiejętność teraz należycie stosowałem.
W pierwszej rundzie rudzielec spróbował trafić mnie lewym sierpowym w nerkę. Blokując ten cios prawą ręką, doznałem kontuzji. Już do końca rundy nie mogłem podnieść prawej ręki. Walczyłem tylko, żeby przetrwać. Buddy zwykle mówił, że mam styl i że dobrze wyglądam na ringu. W tamten szczególny wieczór walczyłem bardzo dobrze i pomimo kontuzji odniosłem zwycięstwo. Po walce jakiś facet przyszedł do mojej garderoby i powiedział, że obserwował mnie - jego zdaniem potrafię być wspaniały.
- Ile masz lat, chłopcze?
Miałem wtedy szesnaście, ale skłamałem, że mam osiemnaście, co jest najniższą dozwoloną granicą wieku pięściarzy „dzikich”. Powiedział:
- No, jeżeli pozwolisz, żebym ja cię trenował, obiecuję, że zrobię z ciebie czempiona.
Odpowiedziałem, że doskonale, bardzo proszę.
- Ile walk stoczyłeś?
Skłamałem, że dwanaście.
- Dobrze, chłopcze, od tej chwili zrywamy z „dzikimi”. Dosyć już tego. Czy potrzebujesz pieniędzy?
Przytaknąłem.
- Dobrze, dostaniesz ode mnie dziesięć dolarów tygodniowo. Będziesz musiał tylko trenować. Walka dopiero wtedy, kiedy ja zadecyduję.
- Dobrze, doskonale - odpowiedziałem. - Ale przepraszam, kto pan jest?
- Jestem Jim Foster.
No, aż mnie zatkało, zupełnie tak, jakbym usłyszał od niego, że jest prezydentem Stanów Zjednoczonych. To był słynny w tamtych czasach menażer gwiazdorów boksu. Sam fakt, że on chce się mną zająć, oznaczał nieomal gwarancję, że zostanę czempionem.
Wróciłem do domu i powiedziałem chłopakom. Buddy'emu bardzo to zaimponowało, chociaż lepiej boksował niż ja. Powiedział:
- Cudownie. Ja z tobą potrenuję.
Wstawaliśmy o świcie, wkładaliśmy grube swetry, dresy i chodziliśmy do Parku Ech, żeby tam biegać. Potem trenowaliśmy walkę z „koniem”. Kiedy wracałem do domu, dostawałem duże śniadanie, kładłem się i ucinałem sobie drzemkę. Żyłem jak prawdziwy bokser z przerwą na szkołę, do której czasowo uczęszczałem. Po południu spotykałem się z Buddym w sali gimnastycznej na ulicy Głównej, gdzie przychodzili także wielcy gwiazdorzy: Sandy „Casanowa”, Brown „Gazeciarz”, „Ckliwy” Callahan i inni.
Pana Fostera widywałem rzadko. Tyle że załatwił mi prawo wstępu do tej sali i uiszczał wszystkie opłaty. Ludziom tam bardzo to imponowało. Słyszałem, jak szepczą:
„To jeden z chłopców Fostera”.
Wyznaczony przez niego trener opiekował się mną i poprawiał moje błędy. Jednakże wyrobiłem sobie bardzo mocny cios z lewej kosztem prawej.
Wreszcie Jim Foster zaczął wystawiać mnie do walk. W tamtych czasach w każdym miasteczku pod Los Angeles był ring bokserski - w Anaheim, Long Beach, Downey, Watts. Zazwyczaj menażerowie zatrzymywali trzydzieści procent sumy, jaką się zarobiło, ale ja zarabiałem tak mało, że Jim nic mi nie potrącał. Dostawałem od dwudziestu do trzydziestu dolarów za walkę. Są różne kategorie na kartach bokserskich: debiutanci, wstępniacy i gwiazdorzy. Ja byłem zwykle trzeci albo czwarty na swojej skromnej liście i już posuwałem się ku niejakiemu gwiazdorstwu. Zwyciężałem za każdym razem.