i zjadł jedynego towarzysza podróży...
Serwis znalezionych hasełOdnośniki
- Smutek to uczucie, jak gdyby się tonęło, jak gdyby grzebano cię w ziemi.
- Podczas gdy d'Artagnan pędził po ulicach i pukał do bram, Aramis przyłączył się do dwóch towarzyszy; wróciwszy do domu d'Artagnan zastał przyjaciół w...
- * * * — Wiadomość z obozu Charon, towarzyszu admirale — zameldowaÅ‚ porucznik Fraiser i widzÄ…c gest Tourville’a, odczytaÅ‚ jej...
- I CZELADNIK A on, wicie, jeszcze jedno, wicie, ma cierpienie, towarzyszu mistrzu: on się kocha w naszym tym perwersyjnym aniołku tylko temu, co ona jest...
- Mattinao powiódł towarzysza przez gaik, w którym pasożytne rośliny zwrotnikowe wiły się koło gałęzi drzew owocowych, ścieżką idącą wzdłuż...
- Wreszcie wczesnym popołudniem któregoś dnia Smuga oznajmił, że wraca jego przyjaciel i mogą mu złożyć wizytę w siedzibie towarzystwa, gdzie pracuje...
- Uczuciu, iż jest śledzony towarzyszyło naglące pragnienie znalezienia się na otwartej przestrzeni, któremu nie sposób się było oprzeć...
- Dlaczego Race miałby się z tego wykręcić? Niech pozna też ujemne strony kobiecego towarzystwa, nie tylko te dodatnie...
- naszego, zwa³y siê te bractwa ku pamiêci s³awnych biesiad króla Artusa i jego towarzyszów„zborami Artusowymi”...
- Bilety, o dziwo, i towarzyszce im miejscówki okazuj si wa|ne - i to do stacji przeznaczenia
- Ku zdziwieniu Tirthy jej towarzysz bez słowa przyprowadził klacz dziewczyny...
Smutek to uczucie, jak gdyby się tonęło, jak gdyby grzebano cię w ziemi.
Przez całą drogę tutaj był nieprzytomny,
ale i tak nakazano mi go strzec jak najpilniej. Postaram się nie wchodzić panu w drogę, doktorze.
Conway z trudem przełknął ślinę i spojrzał na groźną, zrogowaciałą kończynę,
która bez wątpienia pomogła temu gatunkowi wspiąć się na najwyższy szczebel
drabiny ewolucyjnej.
— Tylko proszÄ™ nie oddalać siÄ™ za bardzo, poruczniku — powiedziaÅ‚.
4
*
*
*
Conway obejrzał sobie pacjenta z pomocą przenośnego rentgena, pobrał kil-
ka wycinków, w pierwszej kolejności zmienionej chorobowo skóry, i zaraz posłał
wszystko na patologię do analizy. Na wszelki wypadek dołączył jeszcze trzy kart-ki z pospiesznie skreślonymi uwagami. Potem odstąpił od pacjenta i podrapał się po głowie.
Istota była ciepłokrwista, tlenodyszna i nawykła do ciążenia oraz ciśnienia
zbliżonych do ziemskich, co biorąc pod uwagę jej budowę anatomiczną, pozwa-
lało ją zaklasyfikować do typu EPLH. Zdawała się cierpieć na nowotwór skóry.
Zmiany na ciele były zaawansowane i rozległe, a ich charakter wskazywał na rozrost typu epithelioma. Objawy były tak jednoznaczne, że w zasadzie można by zacząć leczenie, nie czekając na raport z patologii. Gdyby niejedno. . . Żaden rak skóry, nawet bardzo złośliwy, nie powodował zwykle długotrwałej utraty przytomności.
Owszem, to ostatnie mogło być skutkiem wstrząsu psychicznego, a przy po-
dobnych powikłaniach należało sięgać po pomoc specjalistów, najlepiej któregoś ze szpitalnych telepatów. Tylko którego? Większość z nich nie potrafiła pracować z osobnikami, którzy nie mieli zdolności telepatycznych albo nie należeli do tego samego gatunku. Mało było wyjątków od tej reguły. A to oznaczało, że na-leżało wezwać nie kogo innego, ale doktora Priliclę, reprezentującego typ GLNO
przyjaciela Conwaya.
Porucznik zakaszlał lekko, żeby zwrócić na siebie uwagę.
— Panie doktorze, gdy pan już skoÅ„czy, O’Mara chciaÅ‚by pana widzieć u sie-
bie.
Conway pokiwał głową.
— Zaraz przyÅ›lÄ™ jeszcze kogoÅ›, by rzuciÅ‚ okiem na naszego pacjenta. Mam
nadzieję, że będzie pan czuwał na jego bezpieczeństwem równie pilnie jak nad
moim — odrzekÅ‚ z uÅ›miechem.
W dyżurce wybrał jedną z ładniejszych ludzkich pielęgniarek i przedstawiw-
szy pokrótce, o co chodzi, wysłał ją do izolatki. Owszem, mógłby przekazać te
same polecenia również jakiejś Tralthance klasy FGLI, poruszającej się na sze-
ściu nogach i tak masywnej, że słoń uchodziłby przy niej za stworzonko drobne
i wrażliwe, jednak chciał wynagrodzić jakoś porucznikowi swoją nieuprzejmość.
Dwadzieścia minut później, po trzykrotnej zmianie ubioru ochronnego i przej-
ściu przez sekcję chlorodysznych, korytarz żyjących pod wodą AUGL oraz lo-
dowate przedziały metanowców, Conway zameldował się w gabinecie majora
O’Mary.
Naczelny psycholog wiszącego w próżni Szpitala był odpowiedzialny za stan
umysłów całego personelu, który nie dość, że liczył dziesięć tysięcy istot, to jeszcze składał się z przedstawicieli osiemdziesięciu siedmiu różnych gatunków. Tym 5
samym O’Mara był tutaj kimś nad wyraz ważnym. Nie wywyższał się jednak i zawsze miał czas dla każdego. Jak sam powiadał, był gotów wysłuchać potrzebują-
cego o dowolnej porze dnia i nocy, lecz pod jednym warunkiem: że nie będzie mu się zawracać głowy głupstwami. Takie próby, dodawał, skończą się nieuniknioną
burÄ….
Dla niego wszyscy byli tu pacjentami — i chorzy, i personel. PanowaÅ‚o po-
wszechne przekonanie, że dobra atmosfera utrzymująca się pomiędzy przedstawi-
cielami różnych, niekiedy bardzo drażliwych i dumnych ras, była przede wszyst-
kim jego zasługą. Nawet najwięksi obrażalscy bali się go po prostu rozzłościć.
Dziś jednak był prawie że do rany przyłóż.
— To zajmie wiÄ™cej niż pięć minut, proponujÄ™ zatem, żeby pan usiadÅ‚, dokto-
rze — rzuciÅ‚, gdy Conway stanÄ…Å‚ przed jego biurkiem. — ZakÅ‚adam, że obejrzaÅ‚
pan już sobie naszego ludożercę?
Conway pokiwał głową i usiadł. W paru słowach przedstawił wyniki wstęp-
nych badań pacjenta i dodał, że jego zdaniem problem ma chyba podłoże psycho-
logiczne. Na koniec spytał:
— Ma pan jeszcze jakieÅ› informacje na jego temat? Poza tym podejrzeniem
o kanibalizm, naturalnie. . .
— Owszem, ale nie ma tego wiele — odparÅ‚ O’Mara. — ZnalazÅ‚ go patrol
Korpusu. Jego statek, chociaż w ogóle nie uszkodzony, wysyłał wezwanie o po-
moc. Nasz gość był wyraźnie zbyt chory, żeby go pilotować. Na pokładzie nie
było nikogo więcej, ale ponieważ ratownicy nigdy wcześniej nie spotkali żadne-
go EPLH, na wszelki wypadek przeszukali drobiazgowo całą łajbę. I wyszło im,
że jednak ktoś jeszcze tam wcześniej był. Doprowadził ich do tego wniosku pry-
watny dziennik nagrywany przez chorego. To samo wynikało z rejestrów obsługi
śluzy i temu podobnych zapisów. . . W tej chwili to nieistotne. Ważne, że wszystko świadczyło o tym, że była tam jeszcze jedna istota, która skończyła marnie za sprawą naszego pacjenta. I ku jego gastronomicznemu pożytkowi. . .
O’Mara przerwał i opuścił trzymane w ręku papiery. Conway zdążył na nie
zerknąć. Był to wypis ze wspomnianego przed chwilą prywatnego dziennika, a wi-
doczny akurat fragment informował, że ofiarą kanibala padł okrętowy lekarz.
— Jednak nie wiemy nic o planecie, z której pochodzi — powiedziaÅ‚ psy-
cholog, unoszÄ…c ponownie papiery. — Tyle tylko, że leży w innej galaktyce. JeÅ›li wziąć pod uwagÄ™, że naszÄ… przebadaliÅ›my dopiero w ćwierci, nie wiem, kiedy uda nam siÄ™ trafić na ojczyznÄ™ tego tam. . .
— A może Ianie mogliby pomóc? — spytaÅ‚ Conway.
Ianie należeli do pozagalaktycznej cywilizacji, która założyła niedawno kolo-
nię w sektorze Szpitala. Byli niezwykłymi istotami klasy GKNM: pierwszy okres
życia spędzali pod postacią dość szpetnych dziesięcionogich poczwarek, z któ-
rych wykluwały się następnie istoty nie dość, że piękne, to jeszcze skrzydlate.
Conway miał jednego z nich pod swoją opieką trzy miesiące wcześniej i chociaż
6